Teatr Wielki – Opera Narodowa postawił przed sobą zadanie przywracania pamięci słuchaczy oper, które zostały zapomniane. Szczególnie oper polskich. I tak, w zeszłym roku z wielkim powodzeniem wystawiono Goplanę Władysława Żeleńskiego, w tym sezonie natomiast zagrano operę Eros i Psyche Ludomira Różyckiego, co nie należało do zbyt łatwych zadań.
Muzyka Różyckiego współczesnemu widzowi może wydawać się niezbyt atrakcyjna, libretto w odbiorze również nie porusza nadmiernie, a historia Erosa i Psyche chwilami sprawia nawet wrażenie kiczowatej. Dlatego przed reżyserką, Barbarą Wysocką, stało niezwykle trudne zadanie. I poradziła sobie z nim doskonale!
Style muzyczne, którymi operuje Ludomir Różycki, należący do kręgu kompozytorów Młodej Polski, są bardzo różne. Muzyka pełna jest eklektycznego przepychu, który został zainspirowany twórczością Richarda Straussa i jeszcze bardziej rozbudowany. Z drugiej strony, odnaleźć w niej można cechy ekspresjonizmu czy nawet impresjonizmu (w postaci dyskretnych nawiązań do Claude’a Debussy’ego) i operetki, która daje o sobie znać w ostatnim obrazie. Wszystko to sprawia, że zaproponowanie widzowi inscenizacji, która poradziłaby sobie z ciężarem tej muzyki, staje się jeszcze trudniejsze.
Wysocka postanowiła umieścić całą akcję opery na planie filmowym z lat 70/80. Libretto bardzo to zadanie ułatwiło, każdy obraz przenosi bowiem akcję do zupełnie innego, oddalonego o wiele wieków miejsca. W rezultacie otrzymaliśmy pięć obrazów, mniej lub bardziej atrakcyjnych. Pierwszy dzieje się w garderobie aktorek, które przygotowują się do występu na planie filmowym. Wprowadza on widza w konwencję, w której utrzymane zostanie całe przestawienie. Co jakiś czas, w różnych miejscach sceny pojawiają się kamery filmowe, operatorzy, makijażyści, przez scenę przechodzi reżyserka, która klapsem filmowym rozpoczyna kolejne wątki, poprawia elementy scenografii, a w pewnym momencie aktorka Psyche buntuje się i nie chce dalej grać swojej roli. Nawet ostatni obraz (zatytułowany Wrap Party) nie wyłamuje się z tej konwencji. Widzimy w nim opustoszałe studio filmowe, w którym gdzieniegdzie stoją kamery, rusztowania i inne elementy niezbędne do kręcenia filmów. Pustka tego ogromnego miejsca doskonale łączy się ze stanami emocjonalnymi Psyche.
Najciekawiej prezentuje się obraz trzeci, który zatytułowany został Film „Pod krzyżem” (bo i każda kolejna część rozpoczyna się filmowym tłem utrzymanym w konwencji filmów sprzed pięćdziesięciu laty). W scenie tej mamy do czynienia z projekcją wcześniej nagranego zbliżenia na postać Psyche na dużym ekranie (a przyznać trzeba, że przestrzeń sceniczna TW-ON jest ogromna). Teraz liczy się nie tylko przekaz Psyche, która znajduje się na scenie i śpiewa swoje partie, ale też jej emocje, które odczytujemy z filmu będącego tłem. Wymowa tej sceny jest również ważna. Psyche, jako zakonnica, zaczyna odkrywać, że zakon to dla niej więzienie, z którego w końcu pragnie się wyrwać, co dla Ksieni i Kapelana jest jednym z największych grzechów, podobnie jak zadawanie pytań, bo przecież „każde pytanie jest grzechem” i należy się za nie kara.
Choć mogłoby się wydawać, że konwencja przenoszenia sztuk teatralnych czy operowych do studia filmowego jest już mocno wyeksploatowana (wystarczy choćby wspomnieć, że w październiku w tym samym stylu miała miejsce niezbyt udana premiera sztuki Iwona, księżniczka Burgunda Gombrowicza w Teatrze Nowym w Poznaniu), to w Operze Narodowej zyskała ona zupełnie nową jakość. Nie można również zapomnieć o doskonałej reżyserii świateł (Bartosz Nalazek), które świetnie budowały teatralną iluzję. W efekcie widz otrzymał niezwykle atrakcyjną wizualnie produkcję, której podziwianie wiązało się z ogromną przyjemnością, a odbiór tego dzieła stał się o wiele łatwiejszy, chociaż chwilami można było odnieść wrażenie, że postacie są niejako odklejone od świata przedstawionego.
W rolach tytułowych świetnie spisali się Joanna Freszel i Tadeusz Szlenkier. O ile role (bo było ich kilka) Szlenkiera uznać można za rozbudowane i wymagające, z czym śpiewak dobrze sobie poradził, o tyle rola Freszel mogła się wydawać nużąca, choć udział w tym ma również niezbyt atrakcyjna warstwa dźwiękowa opery. W roli Blaksa dobrze zaprezentował się Mikołaj Zalasiński, kreując w każdym kolejnym obrazie nowe wcielenie tej postaci. Orkiestrę doskonale poprowadził Grzegorz Nowak, świetnie oddając niuanse muzyki skomponowanej przez Różyckiego. Chór (prowadzony przez Mirosława Janowskiego) również został przygotowany doskonale do swojej roli, a na dodatek został dobrze wkomponowany przez reżyserkę we wszystkie sceny, stając się ich nieodzownym elementem. Niektóre fragmenty orkiestrowe Erosa i Psyche z powodzeniem mogłyby być wykorzystane jako ścieżka dźwiękowa filmów, dlatego wszystko to razem wzięte tworzyło dobrze przemyślaną, perfekcyjnie zgraną i spójną całość.
Paweł Bocian