Teatr Wielki w Poznaniu do swojego repertuaru wybiera zwykle sprawdzone i dobrze znane dzieła. Stało się tak i tym razem, podczas pierwszej premiery nowego sezonu, wystawiono bowiem Rigoletto Giuseppe Verdiego w reżyserii Marcina Bortkiewicza. Słynną arię La donna e mobile zna przecież niemal każdy (o czym zwykle świadczy nagłe poruszenie na widowni, gdy tylko wybrzmiewają pierwsze jej nuty).
Mimo szumnych zapowiedzi, że reżyser (aktor, scenarzysta, dramatopisarz, debiutujący w roli reżysera operowego) planował wystawienie tej opery w konwencji kina niemego, trudno było odnaleźć ślady tej inspiracji. Można mówić raczej o klasycznym wystawieniu opery, zgodnym nawet z didaskaliami umieszczonymi w libretcie, choć nie obyło się bez kilku drobnych zmian. Za najważniejszą można uznać zamianę oberży, w której spiskuje Sparafucile ze swoją siostrą, na statek. To akurat doskonały pomysł inscenizacyjny, który pozwolił jeszcze lepiej scharakteryzować tę postać. Po zabójstwie Gildy statek ze śmiejącym się złoczyńcą nagle odpływa w głąb sceny (szkoda tylko, że zanim statek na scenie się pojawił, trwała zmiana dekoracji, podczas której orkiestra stroiła instrumenty, a kurtyna została opuszczona, przez co powstało kilka minut niezręcznej ciszy), co rzeczywiście wywierać może na widzu niemałe wrażenie. I sama konstrukcja statku (podobnie jak bramy wiodącej do domu Rigoletta) została dobrze pomyślana. W porównaniu z ukazującym się w pierwszej scenie zamkiem księcia Mantui, wygląda ona dość groteskowo i ukazuje dwa zupełnie różne światy postaci. A przecież o ukazanie różnych postaw i różnych masek, które przywdziewają bohaterowie, właśnie w tej operze chodzi.
Konstrukcje postaci okazały się również przekonujące. Jerzy Mechliński w roli Rigoletta wypada dobrze. Cierpienie jego postaci jest szczere i wiarygodne, a głos śpiewaka dobrze dopasowany do tej roli. Trochę słabiej zaprezentowała się w roli Gildy Małgorzata Olejniczak-Worobej, która po porwaniu przez Marullo (Tomasz Mazur) i jego kompanów snuła się po scenie zgarbiona, z opadającymi do przodu barkami, przez co wyglądem przypominała raczej zombie…
Na uznanie zasługuje za to Olga Maroszek, która jako Giovanna, ochmistrzyni Gildy, sprawdziła się nie tylko jako śpiewaczka, ale przede wszystkim jako aktorka, wprowadzając do całej inscenizacji element komediowy.
Warto poświęcić również kilka słów chórowi. Szkoda, że reżyser nie zatroszczył się o niego bardziej i w części scen chór stał nieruchomo lub kołysał się w rytm muzyki. Gdyby jego udział w całej operze został zaplanowany tak, jak w scenie porwania Gildy, gdzie rzeczywiście chórzyści mieli do zrealizowania swoje zadanie, spektakl wypadłby o wiele lepiej. Trzeba jednak pochwalić nienaganne przygotowanie chóru (pod kierownictwem Mariusza Otto), którego crescendo i decrescendo w Zitti, zitti na długo pozostanie w pamięci słuchaczy.
Sama opera Rigoletto chyba niezbyt nadawała się do tego, żeby przedstawiać ją jako film niemy. Zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę ostatnie sceny, w których muzyka przypomina wręcz baśniowe klimaty (Venti scudi hai tu detto), co w przedstawieniu Bortkiewicza wzmocnione zostało jeszcze poprzez odtworzenie nagranego głosu chóru z offu. À propos odtwarzania nagrań, trzeba jeszcze wspomnieć o nagraniu części orkiestry w pierwszej scenie – jest to zabieg, który miał podkreślić, że podczas tańca baletu muzyka dochodzi gdzieś z oddali, z pałacu. Trudno jednak zrozumieć, dlaczego nagranie pojawiło się również później, a członkowie orkiestry wyglądali na dość rozbawionych tą sytuacją.
Przedstawienie jest zdecydowanie warte uwagi pod względem muzycznym. Nienaganna intonacja, dobrze utrzymane tempo gry i dynamika orkiestry pod batutą Gabriela Chmury zasługują na pochwałę. Inscenizacja przejdzie jednak do historii jako kolejne, poprawne, zgodne z zamysłem kompozytora i librecisty wystawienie Rigoletta. Czy widz odnajdzie jednak w tej operze siebie? Czy będzie mu bliska? Zdecydowanie nie.
Paweł Bocian