Ostatnią premierą kończącego się już sezonu w Teatrze Wielkim w Poznaniu był Czarodziejski fletu w reżyserii Sjarona Minailo z pomocą dramaturga Krystiana Lady. Spektakl można było obejrzeć w poznańskiej operze trzykrotnie, za każdym razem w nieco innej obsadzie. Ta recenzja dotyczy „premiery studenckiej”, która odbyła się 13.06.2017.
Już z informacji rozpowszechnianych przed premierą wynikało, że nowa wersja Czarodziejskiego fletu ma być „wizją alternatywną młodej generacji”, można było się więc spodziewać zmian lub nowoczesnych pomysłów interpretacyjnych. I rzeczywiście, zarówno reżyser, jak i dramaturg dość swobodnie podeszli do oryginalnego libretta Mozartowskiego singspielu, tu i ówdzie dokonując pewnych zmian. Ta, która dociera do widza już od początku spektaklu, to wprowadzenie nowego bohatera – ojca Paminy (z libretta wynika, że to Praojciec), któremu głosu użyczył Jerzy Radziwiłłowicz. O ile samo nagranie, (postać ta pojawia się na scenie tylko na początku spektaklu i uruchamia cały bieg wydarzeń, włączając tłoki poruszające się w głębi sceny przez całe przedstawienie), uznać można za atrakcyjne, o tyle treść wygłaszanych przez Praojca monologów (napisanych przez Krystiana Ladę) może budzić wątpliwości. Pierwsza wypowiedź, która jest odczytem listu (testamentu?) adresowanego do Paminy, dotyczy oddania wszystkiego w ręce córki i Królowej Nocy. Prawie wszystkiego, bo Praojciec nie chce oddać kobietom władzy – tę powierza Sarastrowi, który ma rządzić „męską ręką” (co byłoby zgodne ze wstępem do opery, z jej przedakcją sceniczną). Sprawia to, że główną bohaterką opery staje się właśnie Pamina. W kontekście maszyny, która cały czas widoczna jest w głębi sceny, ważne są również słowa mówiące, że „tej maszyny nie da się zatrzymać”, „bo wszystko, co ma się wydarzyć, jest już zapisane”. Ruchomy mechanizm miał zapewne symbolizować losy świata (a może tylko Paminy?). Wypowiedzi Praojca co jakiś czas wstrzymują bieg akcji. Pojawiają się w tych miejscach, w których w oryginalnym libretcie występują kwestie mówione. Czy jednak rzeczywiście dodały one do wydźwięku opery nową wartość? Widz, który nie znał dokładnego przebiegu akcji Czarodziejskiego fletu, mógł się przez to pogubić. I tak na przykład scena, w której trzy Damy ratują uciekającego przed wężem Tamina, przerwana została przez jeden z monologów. Po jego zakończeniu, Papageno miał już zamknięte usta i nie mógł wymówić słowa. Następnie Damy kończą jego karę i ostrzegają, by więcej nie kłamał. Sam akt kłamstwa, które doprowadziło do wymierzenia tak surowej dla Papagena kary, nie został pokazany na scenie. Skąd więc mowa o karze i ostrzeżenie przed kolejnym występkiem? Takich skrótów, powodujących luki w akcji, można było zauważyć więcej. W miejsce tych braków widzowie mogli usłyszeć Praojca, który raczył opowiastkami o śnie i spadaniu w przepaść czy o jeździe samochodem bez kierowcy. Albo o gołębiu, którego flaki leżą na ulicy. Opera przestała być spójna…
Maszyna, która miała poruszać się bez końca, wreszcie jednak się zatrzymuje, w finale opery. Papageno odnajduje swą Papagenę, a Tamino – swoją Paminę. Czy właśnie to miał na myśli Praojciec, kiedy mówił, że wszystko zostało już zapisane i że maszyny nie da się zatrzymać? Być może Pamina przerwała przeznaczony jej bieg wydarzeń, wyrwała się z niewoli Sarastra i tym samym odzyskała władzę, której odmawiał jej Praojciec. Ale władzę najważniejszą – nad samą sobą. Ruch maszyny musiał więc ustać.
Scenografia przedstawienia była dość oszczędna. Składała się z krzeseł, maszyny w głębi sceny oraz konstrukcji z żarówek, która zjawa się na dźwięk dzwonków Papagena. I właściwie okazała się ona wystarczająca, a przedstawienie wiele zyskało dzięki temu, że widz mógł zobaczyć tylną ścianę widowni i odsłonięte kulisy. Całość współgrała również z dość oszczędnymi kostiumami bohaterów.
Wykonanie Czarodziejskiego fletu można uznać za udane. Orkiestra prowadzona przez Gabriela Chmurę spisała się dobrze, choć gdzieniegdzie można by wskazać drobne potknięcia, zwłaszcza intonacyjne w sekcji dętej. Paweł Brożek stworzył świetną kreację stale wystraszonego Tamina, który poszukuje swojej drogi, a Roma Jakubowska-Handke – Paminy, która oczekiwała miłości, zrozumienia i odzyskania władzy nad sobą. Na uwagę zasługuje również Szymon Kobyliński w roli Sarastra, choć że najniższe dźwięki jego partii sprawiały artyście kłopoty i nie zabrzmiały dobrze. Aleksandra Olczyk w roli Królowej Nocy spisała się świetnie! Intonacyjnie nie sposób jej niczego zarzucić. Można jedynie wskazać na drobne spowolnienie tempa narzucone przez orkiestrę, które miało pomóc śpiewaczce w zrealizowaniu jej partii, a w efekcie spowodowało, że sprawiło, że solistka na moment „wypadła” z tempa. Na uznanie zasługuje również Voytek Soko-Sokolnicki, który zaśpiewał partię Zbrojnego. Można jedynie żałować, że to partia tak krótka, bo głos tenora był ciekawym urozmaiceniem i zdecydowanie przykuwał uwagę. Nie sposób nie wspomnieć również o chórze, który został przygotowany przez Mariusza Otto, a na scenie wybrzmiał potężnie i majestatycznie. Zaskakujące okazuje się natomiast obsadzenie w roli chłopców kontratenora (Tomasz Raczkiewicz) i dwóch sopranistek (Katarzyna Jabłońska i Marcelina Górska).
Opera poznańska odniosła sukces. Przedstawienie zakończyło się owacjami na stojąco i dwiema odsłonami. Młoda poznańska widownia (wszak to premiera studencka, a miejsca wypełnione były młodymi słuchaczami) ciepło przyjęła Czarodziejski flet w „alternatywnej wizji”. I jest to sukces podwójny, bo przyciągnął do opery widzów, o których od jakiegoś czasu Teatr Wielki w Poznaniu usilnie zabiega. Mimo że zwycięstwo dobra dokonuje się w tej wersji jedynie przy okazji, a humor, który gości w operach Mozarta, gdzieś uleciał, to ostatnią premierę sezonu można, z pewnymi zastrzeżeniami, uznać za udaną.
Paweł Bocian